Jesień jest wyjątkowo piękną porą roku. Wszędzie pełno kolorowych liści,
które opadając odsłaniają przepiękne krajobrazy. Warto w tym czasie wybrać się
na spacer aby zobaczyć, jak piękna może być otaczająca nas przyroda. Również w Domaradzu można znaleźć wiele ciekawych miejsc, które warto obejrzeć jesienią.
Zobacz
nowe zdjęcia w galerii i przeczytaj jak wygląda jesień w Domaradzu i okolicach. Ponadto prezentujemy fragment felietonu Andrzeja Stasiuka, pisarza i
publicysty, laureata tegorocznej nagrody Nike za książkę "Jadąc do Babadag".
Felieton opisuje podróż Andrzeja Stasiuka przez podkarpackie miejscowości, w tym
również przez Domaradz.
O ósmej rano jest cicho i biało. Potem mgła powoli idzie do góry i pojawia
się rozproszone złote światło. Widać krzewy i drzewa w ogrodzie, potem płot i
reszta pejzażu powoli wraca na swoje miejsce. Szron znika z trawy. Na
gałęziach lśnią srebrne pajęczyny. Ale wciąż jest cicho, cicho i zimno.
Słychać pojedyncze krople spadające z północnej połaci dachu do rynny.
To jest jesień, połowa października. Z niektórych drzew, z olch i jesionów
opadła już część liści i dobrze znany pejzaż zmienia się raptem i w
niespodziewanych miejscach otwierają się nowe przestrzenie. Spojrzenie nie
napotyka na opór i biegnie gdzieś w głąb krajobrazu. Wśród bezlistnych gałęzi
drzew widać opuszczone ptasie gniazda. Któregoś dnia na niebie pojawiają się
klucze dzikich gęsi lecących na południe. Wieczorem słychać dźwięk owczych
dzwonków. Górale pędzą swoje stada z Bieszczad i idą przez moją wieś w stronę
Podhala. Ta podróż zajmuje im dziesięć dni.
Parę dni temu jechałem przez południowo-wschodnią Polskę.
Najpierw wzdłuż Wisły przez Wilgę i Maciejowice i raz po raz z prawej wiślane
rozlewiska odbijały złotobłękitny blask nieba. Na niskich łąkach stały krowy,
ale nie pasły się, tylko patrzyły przed siebie w świetlistą pustkę, w
dogorywającą zieleń jesieni, w swoją krowią nicość.
W Puławach przejechałem na drugą stronę rzeki. Chciałem
zobaczyć Janowiec. Zawsze oglądałem ruiny z drugiego brzegu. W poniedziałek
muzeum było zamknięte. Nie spotkałem żywej duszy. Ani na skarpie, ani w parku,
ani obok dworu. Szkielety starych łodzi wystawione jako eksponaty rudziały w
słońcu jak dziecinne zabawki wystrugane z nowej kory. Wąwóz u stóp zamkowych
murów przypominał palenisko pełne węgli. Nad rzeką wisiała niebieska mgła i
nie mogłem dostrzec Kazimierza. Zjechałem w dół, przeturlałem się przez wieś i
odnalazłem drogę na prom. Ale prom był nieczynny. Facet na mostku bezradnie
rozłożył ręce i powiedział, że silnik i że już trzeci dzień. Nie potrafił
sobie przypomnieć, gdzie w górze rzeki jest następna przeprawa. Nie chciałem
ryzykować i wróciłem do Puław, żeby pojechać starą drogą przez Kazimierz i
Opole Lubelskie.
I wszędzie było tak samo, wszędzie trwał ten opętany
karnawał, ten taniec na wulkanie, wszędzie te pióropusze ognia i siarki, jakby
świat miał zaraz eksplodować, zamienić się w iskry i płonące okruchy i
przepaść na wieczność w zimnych i ciemnych otchłaniach kosmosu. Takie miałem
myśli i nic nie poradzę. Jechałem jak we śnie i nie jestem pewien, czy auto w
ogóle dotykało kołami asfaltu. W Józefowie droga znów przylgnęła do rzeki. Po
prawej rosły topole i w stronę wody ciągnęły się piaszczyste wygony. Domy
stały po lewej. Stare kobiety w chustkach siedziały na ławkach i grzały się w
ostatnim słońcu. Było jak przed stu, jak przed dwustu laty, to samo słońce
spadało na ten sam pejzaż.
No więc jechałem i pytałem w duchu: Czy to jest jeszcze mój
kraj, czy już wyjechałem za granicę i przekroczyłem jakiś niebiański
Check-Point Charlie i jestem po drugiej stronie niewidzialnej szyby świata.
Gdzieś za Dębicą zniosło mnie w lewo, na wschód, bo zawsze znosi mnie w tamtą
stronę świata, w Pogórze Dynowskie i Strzyżowskie, w te zapadliska między
pagórkami, w te ścieśnienia krajobrazu, gdzie w zapomnieniu i bez wielkich
pretensji żyją ludzie. Wjechałem w ten krajobraz próchniejącej materii,
starości, bezowocnego usiłowania, bud, budek, chałupinek, kruszącej się cegły,
tlejącego drewna, heroicznego wysiłku trwania, tej Polski wicepowiatowej i
wicegminnej z trzema autobusami na dzień i starożytnym asfaltem na wieki
wieków. Ale w tym nadprzyrodzonym świetle jesieni to wszystko wyglądało tak,
jakby zaraz miało wzlecieć do nieba, jakby tutaj zagościło przelotnie,
przysiadło jak rajski ptak i zaraz miało odfrunąć z powrotem w niebiosa i
zostawić po sobie spaloną, martwą ziemię. Tak sobie myślałem gdzieś między
Hłudnem, Wesołą i Baryczą. I czułem, że auto ledwo dotyka kołami łatanego
asfaltu. Powoli robiło się popołudnie i światło gęstniało, zamieniało się w
płynny miód, w blask, jaki można zobaczyć na starych ikonach. Cała różnica
polegała na tym, że na ikonach nie znajdziemy cienia, ponieważ ikony dzieją
się w prawdziwym niebie. A w okolicach Domaradza cienie były już dwakroć
dłuższe od rzeczy, które je rzucały.
I tak sobie myślę, że ten mój kraj: smętny, bylejaki,
piękny i beznadziejny, rozpaczliwy i do bólu banalny, wzniosły i komediowy,
szary jak mysz i bury jak deszcz i smętnie zwyczajny raz do roku, właśnie o
tej porze i taką jesienią dostępuje czegoś w rodzaju łaski oraz obmycia ze
wszystkich win. Amen, Drodzy Państwo, amen.
Andrzej Stasiuk/Syndykat Autorów
Opublikowane
w portalu Onet.pl 18.10.2005
Jesień w Domaradzu
Jesień w Domaradzu
Jesień w Domaradzu
Jesień w Domaradzu
Jesień w Domaradzu
Jesień w Domaradzu
Jesień w Domaradzu |